|
Autor: Konrad Knapek (Hayson / St. Anger)
Miejsce zamieszkania: Świnoujście
Adres e-mail: hayson@wp.pl
Komentarz autora:
Susuan opuściła Silent Hill dawno temu, ale teraz trafiła tam ponownie, by
stawić czoła swoim licznym lękom. Starając się uciec, trafiła na wiele
tajemnic, których rozwiąznie wcale nie musi być takie oczywiste.--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wprowadzenie.
Jezioro Tolluca. Chyba jedyne za czym tęsknię w Silent Hill. Ten piękny widok z Parku
Rosewater. Kiedy godzinami stałam tam i wpatrywałam się w cudowny krajobraz,
zapominałam o całym świecie. Miałam wrażenie, że znalazłam się w niebie. Ale w
niebie nie byłam. Cały rozdział w moim życiu zatytułowany ?Silent Hill? był raczej
piekłem. Szesnaście koszmarnych lat mego życia. Urodziłam się tam, lecz nigdy,
przenigdy nie zamierzałam tam powracać. Moje przeżycia z tamtego okresu wywarły na
mnie piętno, którego nic nie zatrze. Minęło już dwanaście lat, odkąd stamtąd
uciekłam i można by powiedzieć, że moje życie potoczyło się wyjątkowo
szczęśliwie. Z biednej dziewczyny, bez dachu nad głową, przeobraziłam się w dobrze
zarabiającą kobietę sukcesu. Mimo wszystko w moim mieszkaniu na Manhattanie,
mieszkałam sama. Choć mój lęk przed ludźmi niemalże całkowicie ustąpił, nie
mogłabym zamieszkać z drugą osobą. Jak na złość ? samotność nocą także mnie
przerażała. Położyłam się wygodnie w moim wielkim łożu, zgasiłam światło i
natychmiast zasnęłam. W środku nocy coś mnie obudziło, jakby przeczucie rosnącego
niepokoju. Otworzyłam oczy. Niepotrzebnie. Ciemność otaczała mnie z każdej strony,
przesłaniając ściany. Wydawało mi się, że przestrzeń wokół mnie jest niczym
nieograniczona. Sięgnęłam ręką w kierunku nocnej lampki, nie włączyła się jednak.
W panice rzuciłam się na podłogę i zaczęłam sprawdzać, czy kabel nie jest
przerwany. Nie był. Usiadłam na łóżku, wsłuchując się we własny oddech. Wokół
mnie nie było żadnego dźwięku. To też mnie przeraziło. Nie pierwszy raz. Byłam na
to przygotowana. Obok lampki leżał pilot do mojego zestawu audio. Nacisnęłam ?play?,
lecz nic się nie stało. Skoro nie działał ani odtwarzacz, ani lampka, musiało nie
być prądu. Po moich licznych napadach lęku byłam gotowa i na taką ewentualność.
Wyjęłam z szuflady kieszonkową latarkę i zawiesiłam ją na szyi, po czym
przesunęłam włącznik. Nagle, cały pokój zatonął w mętnym, żółtym świetle.
Obok latarki w szufladzie leżał także stary walkman przywieziony jeszcze z Silent Hill.
Całe dnie go tam słuchałam. W środku znajdowała się Ta kaseta. Mogłabym słuchać
jej na okrągło. Tak z resztą wtedy robiłam. Włożyłam słuchawki do uszu i
zaczęłam wsłuchiwać się w płynącą w nich muzykę. Strach zaczął powoli
ustępować. Wstałam i powolnym krokiem opuściłam sypialnię. Idąc spokojnie długim
korytarzem skierowałam się w stronę kuchni. Nagle lęk ponownie mnie sparaliżował.
Kątem oka dostrzegłam po mojej lewej stronie ruch i błysk światła. Odwróciłam się,
lecz ujrzałam jedynie właśnie przerażone odbicie. Lustro wisiało tu już od pół
roku, wciąż jednak nie mogłam się do niego przyzwyczaić. Odruchowo poprawiłam swoje
opadające do ramion kasztanowe włosy. Cóż Susan ? pomyślałam ? zmieniłaś się
przez te dwanaście lat nie do poznania, ale wciąż boisz się jak mała dziewczynka?.
Odeszłam od lustra. Drzwi do kuchni były kilka metrów ode mnie. Nagle, zakręciło mi
się w głowie. Odniosłam wrażenie, że drzwi zaczęły oddalać się. Tak samo te od
sypialni. Światło latarki niemalże całkowicie przygasło. Lustro rozmyło się w
ciemnościach. Walkman zwolnił. Gitarowa solówka przeobraziła się w wyjącą
przeraźliwie syrenę alarmową. Taką samą, jak ta, która od tak dawna z nieznanych
powodów prześladowała mnie we snach.
Mimo iż biegłam, drzwi wciąż oddalały się ode mnie. Zauważyłam, że nie
biegnę już po miękkim bieżniku. Moje bose stopy kaleczyła przerdzewiała, metalowa
krata. Pod nią, majaczyła ciemność. Mimo bólu i strachu biegłam dalej, dopóki
wszystko wokół mnie nie rozmazało się. Nie byłam pewna, czy to mgła zalewa korytarz,
czy też łzy spływają do moich oczu. Zachwiałam się i przewróciłam. Moja głowa
uderzyła boleśnie o kratę. Ostatkiem sił próbowałam wyrwać słuchawki z uszu, lecz
nie byłam w stanie. Moja świadomość odpłynęła.
Część 1.
Obudziłam się. Z każdej strony otaczał mnie przeraźliwy chłód. Początkowo
sądziłam, że to jedynie skutek nagłego przebudzenia. Po chwili zdałam sobie sprawę,
iż to raczej przyczyna. To na czym leżałam bez wątpienia nie było moim łóżkiem.
Nagle przypomniałam sobie moje nocne przebudzenie, odpływający korytarz, metalową
kratę wbijającą się w podeszwy stóp i utratę przytomności. Otworzyłam oczy i
nagła jasność wszystkiego wokół oślepiła mnie. Kiedy moje oczy przywykły,
zauważyłam, że znajduję się po środku morza mgły. Podniosłam się i dostrzegłam
obok mnie kałużę wymiocin. Sądząc po gorzkim smaku w moich ustach były one moje.
Stopy w zetknięciu z ostrą powierzchnią betonowego chodnika zabolały przeraźliwie.
Nie miałam pojęcia gdzie byłam, ani jak się tam znalazłam. Nie mogłam tu przyjść o
własnych siłach. Rany na moich stopach były jeszcze świeże, a wokół nie było ani
jednego krwawego śladu. Zimny wiatr przejął mnie dreszczem. Luźna piżama w którą
byłam ubrana całkowicie przesiąkła moim potem i poranną rosą. W powietrzu dało się
wyczuć zapach wody, choć mógł być to jedynie wynik mgły. Przeszłam kilka kroków, a
rany na moich stopach znów zaczęły krwawić. Pod skórę wdarł się uliczny brud.
Mgła ograniczała widoczność do zaledwie kilku metrów. Nagle moim oczom ukazał się
jakiś kształt. Pierwszy jaki dostrzegłam po przebudzeniu. Stałam na wprost, jak się
zdawało we mgle, dość rozłożystego budynku. Do jego wnętrza prowadziły trzy pary
skrzydłowych drzwi. Podeszłam do tych znajdujących się najbliżej, były jednak
zamknięte. Nacisnęłam na klamkę następnych i te ustąpiły. Znalazłam się wewnątrz
średniej wielkości kościoła. W środku nie zastałam nikogo. Jednak to, co ujrzałam
nabawiło mnie paraliżującego strachu. Niewiedza co do mojego położenia, jeszcze przed
chwilą tak przerażająca, teraz wydałaby mi się błogosławieństwem. Właśnie
przekroczyłam próg Balkan Church - świątyni umiejscowionej w starej części Silent
Hill. Byłam w samym środku osobistego piekła. Powoli zaczęłam się domyślać tego co
się wydarzyło. Ktoś musiał podać mi we śnie jakiś środek. Wywołał on tą dziwną
wizję w korytarzu, a następnie utratę przytomności. Następnie przywieziono mnie
tutaj, gdzie odzyskałam przytomność. Oczywiście - mój przerażony umysł podsuwał mi
pewne możliwości. Na przykład, że ktoś chciał mnie upokorzyć przed całym miastem.
Zrobił to, bym zmoknięta, zmarznięta, ubrana jedynie w piżamę błagała o pomoc
kogoś, kogo nienawidzę. I kto nienawidzi mnie. Z drugiej jednak strony cała ta teoria
porwania zdawała się być z jakiegoś powodu nieprawdziwa. To, co wczoraj przeżyłam,
tak przerażające, było zbyt realne na jakikolwiek narkotyczny koszmar. Było znacznie
bliższe rzeczywistości, niż jakikolwiek sen. Chłodna, gładka posadzka z marmuru
dawała ukojenie poranionym stopom, wzmagając za razem chłód. Na jednej z ławek
dostrzegłam czarną, skórzaną kurtkę. Założyłam ją i usiadłam w miejscu, gdzie
przed chwilą leżała. Przeszukałam kieszenie. W jednej z nich znalazłam prawo jazdy.
Na zdjęciu widniał twarz rudego mężczyzny w wieku około czterdziestu lat. Obok
widniało nazwisko: Jonathan Scoridge. Nie znałam go. Kusiło mnie, żeby położyć się
na ławce i zasnąć. Wiedziałam jednak, że nie powinnam. Jakiś głos z dna
świadomości zdawał się mówić: "nie rób tego". Wtedy do moich uszu
dobiegł trzask, dziwnie stłumiony. Dopiero zdała sobie sprawę, że wciąż mam w
uszach słuchawki walkmana. Wyjęłam je i kabel zawiesiłam na szyi.
- Czy jest tam ktoś?! - zawołałam, a mój głos załamał się na ostatnim
słowie. Nie dostałam odpowiedzi. Podniosłam się i ruszyłam powoli w kierunku
znajdujących się po lewej stronie ołtarza drzwi od zakrystii. Wsłuchiwałam się
oczekując chociaż szmeru, nie słyszałam jednak nic poza klapaniem moich bosych stóp o
posadzkę. Nacisnęłam klamkę i drzwi otworzyły się skrzypiąc. Moim
oczom ukazało się długie, wąskie pomieszczenie, na końcu którego znajdowały się
drzwi. Na podłodze leżały rozciągnięte zwłoki mężczyzny. Całe wnętrze klatki
piersiowej oraz brzucha zostało wyrwane, a następnie, sądząc po śladach krwi,
wyrzucone przez zbite okno. Zrobiło mi się niedobrze. Spojrzałam na twarz martwego i
mimo widniejącego na niej grymasu przerażenia, rozpoznałam Jonathan'a Scoridge'a.
"O mój Boże! - pomyślałam - To miasto jest jeszcze bardziej szalone, niż
kiedy tu mieszkałam!" Poczułam się bardzo dziwnie. Całe życie
prześladowały mnie tysiące lęków, wszystkie miały źródło w tym mieście. Kiedy
trafiłam do niego ponownie, wiedząc, że zaraz koło mnie czai się najprawdziwsze
niebezpieczeństwo, lęk mnie opuścił. Ze słuchawek zawieszonych na mojej szyi dobiegł
delikatny szum. Przerywały go liczne piski. Zza okna dobiegały regularne trzaski. Mogły
się kojarzyć z dźwiękiem łamanych desek. Cofnęłam się i przywarłam do ściany.
Dźwięk stawał się coraz głośniejszy. Krew pulsowała w moich skroniach. Podniosłam
ze stołu złamany świecznik. Trzaski ustały, lecz szumy i piski w słuchawkach trwały
nadal. Miałam wrażenie, że moja głowa za chwilę eksploduje.
"Kto był sprawcą trzasków? - zastanawiałam się - Morderca?" To co
zobaczyłam po chwili, było bardziej przerażające niż wszystko co ujrzałam do tej
pory. Strach powrócił ze zdwojoną siłą, lecz odmieniony. Zdawał się dawać mi
siłę. Przez okno wskoczyła niewysoka, wychudzona postać o szarej skórze. Na oko
miała mniej-więcej półtorej metra wzrostu. Na twarzy nie było ust, ani nosa, ani
nawet najmniejszego śladu po nich. Z głowy zwisały rzadkie, pozlepiane włosy. Prawa
ręka stwora kończyła się jeszcze przed łokciem. Z guli w tym miejscu wyrastał
długi, gruby kolec. Druga ręka, normalnej długości, zamiast dłonie miała zakrwawiony
nóź. Nogi nie miały kolan. Zrobił powolny krok w moją stronę. Jego noga zgięła
się w miejscu, gdzie kolano powinno się znajdować. W jego oczach dostrzegłam
przeraźliwy ból. Miałam jednak wrażenie, że jest tam także nienawiść do każdej
istoty, która tego bólu nie czuje. Przemierzył jeszcze kilka kroków. Za każdym razem
słyszałam wyraźny, głośny trzask łamanej kości, jakby noga się łamała i po
chwili zrastała, by móc złamać się ponownie. Ostrze noża znalazło się
niebezpiecznie blisko mojej twarzy.
- Nie zbliżaj się! - krzyknęłam i podniosłam w górę świecznik, tak że ostry
koniec złamanego stojaka wycelowany był w monstrum. Stwór jednak nie przejął się
moim ostrzeżeniem. Wykonał kolejny krok, któremu ponownie towarzyszył trzask. Szum w
słuchawkach narastał. Potwór zamachnął się, a ostrze z jego prawej ręki wbiło się
w ścianę zaraz obok mojej głowy. Uchyliłam się i wbiłam świecznik pod żebra
stwora. Ciemna lepka ciecz wypłynęła z rany, ale on się tym wcale nie przejął. Wcale
nie myśląc co robię, wyciągnęłam świecznik i uchylając się przed kolejnym ciosem
wbiłam złamany stojak głęboko w wąskie, szare oko napastnika. Szum w słuchawkach
ustał, ja usiadłam na podłodze. Nieproszona łza ściekła mi po policzku. Bardzo
wstydziłam się tego co zrobiłam chwilę później. Zabrałam buty ze zwłok Jonathan'a
. Czułam się jak cmentarna hiena, ale wiedziałam, że jeśli w mieście jest więcej
podobnych istot do tej, tak jak mówiło mi przeczucie, to muszę się z niego jak
najszybciej wydostać. Opuścić ten ośrodek nienawiści. Obejrzałam uważnie walkmana.
Kiedy upadałam na korytarzu, musiał przełączyć się w tryb radia. Na żadnej z
częstotliwości nie było słychać nawet pojedynczego pisku. Mimo to, kiedy stworzenie
było blisko... i jeszcze żyło... radio wydawało z siebie szum. Na wszelki wypadek
wzięłam je ze sobą, jedną słuchawkę wkładając do ucha. Wróciłam do głównego
pomieszczenia świątyni i zauważyłam coś, czego nie mogłam dostrzec wcześniej. Ani
razu nie obróciłam się wcześniej przodem do ściany z drzwiami wejściowymi. Powyżej
nich widniał wielki napis, wykonany krwią: "Zdradziłaś nas". Wiedziałam,
że był skierowany do mnie.
***
Drzwi, którymi weszłam do kościoła, były zamknięte. Nie mam pojęcia kto, lub
co je zamknęło. Wróciłam do podłużnego pomieszczenia. Przeszłam obok pozbawionych
obuwia zwłok mężczyzny i martwego potwora, W dłoni wciąż kurczowo ściskałam
świecznik, pobrudzony ciemnobrązową posoką zastępującą krew tej istocie.
Nacisnęłam klamkę, lecz te drzwi także były zamknięte. Jedyna droga poza kościół
prowadziła przez okno. Wybiłam świecznikiem ostatnie kawałki szyby trzymające się w
ramie i przecisnęłam się na drugą stronę. Zeskoczyłam na chodnik z wysokości około
metra. W stopach ponownie poczułam ten straszny ból. W butach zrobiło się wilgotno od
krwi. Ruszyłam przed siebie nie zastanawiając się dokąd idę. Skręciłam w ulicę
prowadzącą na zachód. Cisza nie wydawała się już być jednolita. Dobiegły do mnie
echa i pogłosy przeróżnych brzęków, szczęknięć i zgrzytnięć, mających swoje
źródło zapewne wiele mil dalej. Ciężko było sprecyzować z jakiego kierunku
dochodzą. Być może rozbrzmiewały jedynie wewnątrz mojego umysłu. Miasto wyglądało
na całkowicie wyludnione. Żadnych jeżdżących samochodów, żadnych pieszych, żadnych
zwierząt. Co prawda w tej części miasta nigdy nie było wielkiego ruchu, ale powinnam
spotkać chociaż jedno bawiące się na ulicy dziecko. Dopiero po chwili zdałam sobie
sprawę w jak strasznej sytuacji się znalazłam. Widok, który ukazał się moim oczom,
sugerował, ze z miasta nie wydostanę się tak łatwo. Niemalże całkowicie wykluczał
teorię porwania i porzucenia. Zaprzeczał zdrowemu rozsądkowi. Stałam dwa metry od
czegoś, co zdawało się być olbrzymim kraterem. Dziura zdawała się być gigantyczna,
lecz mgłą uniemożliwiała ocenę głębokości jak i jej średnicy. Pewne było, że
nie ma sensu kierować się w tę stronę. Położyłam się na brzuchu, przy samej
granicy urwiska. Zajrzałam w głąb. Kilka kamieni i kawałków asfaltu odkruszyło się
i poleciało w dół. Nie byłam w stanie zobaczyć niczego. Nagle, silniejszy powiew
rozrzedził mgłę w głębi krateru. Przez ułamek sekundy widziałam niewielką skalną
półkę. Zdawało mi się, że ujrzałam tam kolejne rozszarpane, ludzkie zwłoki. Po
chwili mgła znów zgęstniała i przesłoniła głębię dziury, pozostawiając ją na
zawsze tajemnicą. Z trudem wstałam i skierowałam się w stronę z której przyszłam.
Minęłam przecznicę obok kościoła, z której wyszłam i pobiegłam dalej, zbliżając
się do rzeki. Postanowiłam udać się wzdłuż niej na południe, do jeziora. Coś
ciągnęło mnie w jego stronę. Co prawda mój ulubiony punkt widokowy znajdował się po
przeciwnej stronie zbiornika, w dzielnicy wypoczynkowej, lecz czułam, że muszę choć
rzucić okiem na wody jeziora Tolluca. Wkrótce, do palety docierających do mnie
dźwięków dołączył jeszcze jeden, tym razem całkiem zwyczajny plusk wody o
nabrzeże. Znalazłam się koło rzeki, na wprost mostu. Skierowałam się na południe,
jak wcześniej zamierzałam. Poruszałam się dość szybko, co samą mnie zaskakiwało.
Mimo to, od jeziora wciąż dzieliła mnie jeszcze spora odległość. Po mojej prawej
stronie z mgły wyłaniały się kolejne budynki. W końcu poczułam się zmęczona.
Przysiadłam na ławce przy brzegu. Dziwne dźwięki w oddali nie ustawały. Zaczęłam
się im przysłuchiwać. Było w nich coś, co przeszywało mnie lękiem. Jak wszystko w
tym mieście. Było jak wyjęte z koszmarnego snu schizofrenika, przepełnione złem i
szaleństwem. Co gorsza, czułam, że cała przesiąkam tym wszystkim. Woda w rzece była
wyjątkowo brudna. Swoim kolorem przypominała ciecz wypływającą z ciała tej
koszmarnej kreatury z kościoła. Po jej powierzchni pływały połamane, spróchniałe
deski i strzępki rozdartych żagli. Po jeziorze Tolluca zawsze pływało wiele jachtów,
kiedy miasto było jeszcze normalne. Normalniejsze niż teraz. Miałam nadzieję, ze ten
krótki odpoczynek pozwoli mi zyskać siły, do dalszej szaleńczej wędrówki przez
miasto. Jednak obraz ponurej wody i dziwaczna kakofonia dobiegająca z oddali, coraz
bardziej pogrążały mnie w odczuciu bezradności i beznadziejności. Szansa na ratunek
wydała się tak nikła, że niemalże nierealna. Bardziej niż kiedykolwiek chciałam
spotkać kogoś, z kim mogłabym porozmawiać. Jakby coś wyczuło moje pragnienie, po
chwili usłyszałam za sobą kroki. Obejrzałam się i zobaczyłam we mgle cień stojącej
opodal osoby. Podniosłam się i zbliżyłam. Będąc około trzech metrów od postaci,
mogłam się jej uważnie przyjrzeć. Była to niewysoka dziewczyna, w wieku poniżej
dwudziestu lat. Miała krótkie włosy, o kolorze bardzo zbliżonym do moich. Ubrana była
w długą spódnicę. Z jakiegoś powodu wydała mi się znajoma.
- Hej! - zawołałam. Dziewczyna odbiegła kilka kroków i zatrzymała się ponownie. -
Hej! - powtórzyłam. - Zaczekaj! Kim jesteś?!
Nie odpowiedziała, lecz pobiegła dalej. Ruszyłam jej śladem, kierując się w
stronę, z której przed chwilą przyszłam. Biegła bardzo delikatnie, mimo to, z trudem
dotrzymywałam jej kroku. Utrzymywała szaleńcze tempo i zdawała się wcale nie
męczyć.
- Zaczekaj! - rozdarłam się. Z trudem łapałam w płuca wilgotne, chłodne powietrze. -
Stóóóóóóóóój! Znalazłyśmy się obok mostu. Nie miałam już siły dalej biec.
Zatrzymałam się i zaparłam dłońmi kolana. Straciłam ja z oczu. Przestało do mnie
docierać stukanie jej pantofli o asfalt. Dyszałam tak kilka minut po środku
skrzyżowania. Po chwili do moich uszu ponownie dotarło tupanie. Zwróciłam oczy w prawo
ku mostowi. Z mgły wyłoniła się postać dziewczyny. Wróciła. Wciąż nie mogłam
dostrzec jej twarzy. Stała tak, patrząc się na mnie przez kilka sekund, po czym
odwróciła się i ponownie skierowała swoje kroki w stronę mostu. Puściłam się
biegiem za nią. Biegłam nie szczędząc sił. Ze zmęczenia robiło mi się niedobrze.
Mięśnie zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Na chwilę znów znikła we mgle. Po
chwili dostrzegłam ja jednak, kilka metrów ode mnie. Dziwne wydało mi się, że całą
jej postać widziałam wyraźnie, lecz twarz wciąż przesłonięta była mgłą. Stała i
czekała na mnie. Zatrzymałam się, lecz nie miałam siły, by cokolwiek powiedzieć. Nie
musiałam. Tym razem, to ona się odezwała.
- Susan Roaming! - wykrzyczała moje nazwisko. - Czas zemsty jest już blisko! Odwróciła
się i odeszła, nim cokolwiek zdążyłam zrobić. Nie goniłam jej. Wiedziałam, że
rozpłynęła się we mgle. Chwilę później, jakbym ocknęła się ze snu zaczęłam
wykrzykiwać w pustkę pytania...
- Kto się będzie mścił?! Na kim?! Ja?! Na mieście?! Ja już nie chcę! Nie
potrzebuję!
Przerwałam na chwilę, by nabrać powietrza.
- Kim jesteś?! Kim ty do diabła jesteś?! I skąd znasz moje imię?! Skąd znasz moje
imię... - powtórzyłam po chwili szeptem. Rozejrzałam się wokół siebie. Po mojej
prawej zauważyłam przebijający się z trudem przez mgłę cień wieży kontrolnej. Most
był opuszczony i gdybym chciała, mogłabym bez przeszkód go przekroczyć. Mimo to
skierowałam się w jej stronę. Miałam nadzieję, że w jej wnętrzu znajdę coś
ciekawego, co pomoże mi opuścić ten przyczółek piekła. Zbliżyłam się do niej. Na
ażurowych schodach prowadzących na górę dostrzegłam jakiś kształt. Serce znów
podskoczyło mi do gardła. Ciałem wstrząsnął dreszcz. Przeraźliwie obawiałam się
kolejnej konfrontacji z potworem. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że świecznik
zostawiłam nad rzeką, koło ławki. W panice, zaczęłam szukać czegoś, czym mogłabym
się obronić. Obok ściany zauważyłam ukruszoną cegłówkę. Podniosłam ją i
zaczęłam wspinać się po schodach. Cień okazał się być zwyczajnym mężczyzną.
Pozbawiony przytomności leżał w wyjątkowo niewygodnej pozycji. Nie był zbyt
przystojny, ale sprawiał sympatyczne wrażenie. Jego jasne włosy, niemalże tak długie
jak moje, były pozlepiane błotem ze schodów. Opuściłam cegłę i szturchnęłam go
delikatnie butem w bok. Otworzył oczy i odskoczył w tył, wspinając się w górę
schodów na łokciach.
- Odsuń się! - krzyknął. - Zostaw mnie w spokoju! Nic ci nie zrobiłem.
Na początku odsunęłam się, przestraszona jego wybuchem. Po chwili uspokoiłam się i
powiedziałam, niemalże rozbawiona:
- Czyżbym wyglądała aż tak źle, że wziąłeś mnie za jednego z tych... potworów?
Na dźwięk moich słów przerażenie wyraźnie ustąpiło z jego twarzy. Uspokoił się,
wstał i podszedł do mnie.
- Przepraszam. Nie chciałem... Nazywam się Stephen Orwell. Mów mi Steve.
- Susan. - podałam mu rękę. - Nie powinieneś tu tak po prostu spać Steve. W tym
mieście jest niebezpiecznie.
- Tak... wiem...
Przysiadłam na schodach. Wyminął mnie i oparł się o barierkę.
- Wiesz co tu się dzieje? Mieszkasz tu Susan?
- Nie. Nie mam pojęcia co się tu stało. Jedno jest pewne. To miasto zawsze było pełne
szaleństwa i nienawiści. Teraz nadeszła dla niego chwila zemsty. Mieszkałam tu w
dzieciństwie.
- Ja jestem tu pierwszy raz.
Sięgnął do kieszeni i wyją z niej złożoną kartkę. Dał mi ją. Po rozłożeniu
moim oczom ukazał się szkic ołówkiem. Był to portret chłopca. Przerażenie na jego
twarzy zaznaczone było tak silnie, że niemalże wypływało z kartki i przeszywało mnie
na wylot. Wizerunek był nieprawdopodobnie realistyczny.
- Jestem z Chicago. Kilka dni temu przyjechałem w ta okolicę, nad rzekę z
przyjaciółmi. Na ryby. Obozowaliśmy lesie. W Przeddzień zaplanowanego powrotu
wyłowiłem butelkę, w środku znalazłem ten portret, nie zdążyłem jednak mu się
wtedy przyjrzeć. Dostałem telefon. Zaginał mój ośmioletni brat. Zdecydowałem, że
natychmiast powrócę do domu i wtedy przyjrzałem się tej kartce. Przerwał na chwilę.
Nie ponaglałam go.
- To właśnie mój brat. Butelka mogła być wrzucona tylko w tym mieście. Nie wiem
jakim cudem Dean mógł dostać się tu tak szybko, ale jestem pewien, że gdzieś tu
jest. Muszę go znaleźć. Przez chwilę walczyłam ze sobą. Przecież chciałam jak
najszybciej opuścić miasto. Już zamierzałam powiedzieć Steve'owi, że to niemożliwe,
by jego brata ktoś tu przeniósł. Po chwili zdałam sobie sprawę, że sama trafiłam do
tego miasta w podobny sposób. Podobny, w tym wypadku oznaczało nieznany.
- Dobrze, pomogę ci. Sama mam tu coś do wyjaśnienia - odpowiedziałam zagadkowo.
Obróciłam kartkę na drugą stronę. - Szpital - przeczytałam pokrzywione pismo. -
Najbliżej stąd, w Centrum znajduje się Alchemilla Hospital. To na wschodnim brzegu.
- Dzięki Susan.
***
Droga do szpitala zajęła nam znacznie więcej czasu, niż można było przypuszczać. W
najprostszej drodze, biegnącej wzdłuż rzeki, znaleźliśmy podobny do tego w Starym
Silent Hill bezdenny krater. Ten zdawał się być nawet większy. Niemalże wrzynał się
w koryto rzeki. Nie mając innego wyjścia zawróciliśmy i odkryliśmy, że cała
dzielnica handlowa usiana była podobnymi dziurami. Zmuszeni byliśmy błądzić i
przeciskać się wąskimi przejściami między budynkami. Mgła zdała się przerzedzać.
Największy strach minął pozostał jedynie niepokój. Nie zadawałam Steve'owi żadnych
pytań, gdyż nie chciałam, by on zadawał mi swoje. Szliśmy więc w milczeniu. Nagle
ciszę rozdarł okrzyk przerażenia i być może bólu. Głos dobiegał z głębi jednej z
ulic które mijaliśmy.
- Pójdę sprawdzić, ty zostań tutaj - powiedział Steve. Kiwnęłam głową, lecz nic
nie odpowiedziałam. Odniosłam wrażenie, że mgła zgęstniała ponownie. Jedyny mój
towarzysz w tej szaleńczej podróży przez jeszcze bardziej szalone miasto, zniknął z
mojego, niewielkiego pola widzenia. W dłoni ściskałam kurczowo pręt z barierki przy
moście. Jeden z jego końców był zardzewiały więc nie miałam większych problemów
przy wyrywaniu go. Steve miał przy sobie taki sam. Wiedziałam, że może się przydać w
godzinie niebezpieczeństwa. Wraz z szumem radia ta godzina nadeszła właśnie w tej
chwili. Przeklęłam fakt, że miałam przy sobie walkmana. Długie oczekiwanie na
napastnika było męką. Mój lęk narastał z każdą chwilą. Czułam, że każda
kolejna chwila może przynieść szaleństwo. Chyba, że ja już...? Nie miałam pojęcia
z której strony potwór może nadejść. Obracałam się w miejscu z poniesionym w górze
prętem. Choć szum i piski ze słuchawek narastały, wciąż nie docierały do mnie
trzaski łamanych kości. Kiedy usłyszałam stukanie pazurów o nawierzchnię i dźwięk,
jakby ciągnięto po asfalcie ciężki płócienny worek, zdałam sobie sprawę, że to
ujrzę za chwilę, będzie czymś nowym. Czymś zupełnie innym od dziwnego stwora z
kościoła.
Kątem oka dostrzegłam ruch. Z mgły wyłonił się niewyraźny kształt. Na
początku zdawało mi się, że to pies. Po chwili zrozumiałam swą pomyłkę. Być może
było to kiedyś psem, a teraz pozostało jedynie cieniem dawnej istoty zniekształconym
przez upiorne miasto. Być może nigdy psem nie było., a jedynie jakaś mroczna siła
stworzyła go na jego wzór. Być może prawda była zbyt koszmarna, bym mogła się jej
choćby domyślać. Cała głowa stworzenia ukryta była pod szarym workiem, czy też
może jedynie jakąś szmatką. Zarówno nakrycie jak i sama głowa poprzebijane były
różnymi prętami i sprężynami. Spływał po nich ten sam ohydny płyn co z ran
poprzedniego potwora. Jednak temu 'psu' rany w głowie najwyraźniej nie przeszkadzały.
Jego futro było szare, jednak w znacznej mierze pokryte ludzką, czerwoną krwią, która
nadawała mu bury odcień. Dwie przednie łapy wyposażone były w długie pazury. Tak jak
i głowa, poprzebijane były kawałkami drutu. Cała tylna część ciała, zaraz za
przednimi łapami owinięta byłą w długi, ciągnięty z szelestem kokon. Składał się
on z wielu ciemnoszarych, cienkich nitek. Być może, gdybym miała więcej czasu,
zastanawiałabym się co kryją worek i kokon. Ale nie miałam na to ani chwili. Potwór
znalazł się zaledwie o kilka kroków ode mnie. Przystanął. Zamachnął we mnie swoim
kokonem z niesamowitą siłą. Zbił mnie z nóg. Upadłam ciężko na asfalt. Potłukłam
sobie łokieć, rozdrapując go głęboko o szorstką nawierzchnię. Odczołgałam się
trochę do tylu. Monstrum ruszyło z wolna moim śladem. Próbowało wbić swoje ostre
pazury w mój brzuch, lecz przeturlałam się w samą porę. Podniosłam się najszybciej
jak mogłam, okrążyłam przeciwnika i z całej siły wymierzyłam mu cios. Trafiłam w
kręgosłup poniżej głowy. Nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. Nie miałam, jak
poprzednio, do czynienia ze stworem wolnym. Mimo, iż zmuszony był ciągnącą za sobą
kokon, poruszał się dość szybko. Szczęśliwie uniknęłam kolejnego ciosu i
zbliżyłam się do przeciwnika z przodu. Próbowałam kilka razy go uderzyć, lecz
trafiłam jedynie pręt sterczący z okolic prawego oka. Potwór wciąż parł do przodu.
Zatrzymał się, jedynie po to, by powtórzyć cios kokonem. W panice dźgnęłam w niego
moją jedyną bronią. Po raz pierwszy mój cios odniósł skutek. Z rany pociekła, nie
brunatna, lecz ciemna, zgniłozielona ciecz. Powtórzyłam atak i odbiegłam kilka kroków
w tył. Przemierzył kilka kroków moim śladem, aż w końcu padł. Na asfalcie
pozostawił smugę cieczy wypływającej z odwłoka. Leżał u moich stóp. Słuch w
słuchawkach ustał. Ciężko dysząc, poszłam z wolna w stronę, w którą pobiegł
Steve. Po chwili wyszedł mi na spotkanie.
- Chodź! Szybko! Musisz to zobaczyć! - wykrzyczał, najwyraźniej w ogóle nie
zauważając, że jestem podrapana i poobijana. Ja z jakiegoś powodu wcale nie miałam
ochoty mówić mu o walce, w której przed chwilą zwyciężyłam.Poszłam za nim, w
miejsce w które mnie zaprowadził. Po środku ulicy leżały trzy zwęglone powykręcane
ciała. Dotknęłam jednego z nich. Było zimne.
- Oni nie mogli krzyczeć - stwierdziłam oschle zimnym głosem. Odkąd przebywałam w tym
mieście, zachodziła we mnie jakaś dziwna przemiana.
- Susan... oni chyba spłonęli żywcem...
Tak, na to wyglądało. Dopiero teraz zobaczyłam, że jedno z ciał, leżące po środku,
musiało być dzieckiem. Tulący je po obu stronach rodzice, chcieli osłonić je przed
śmiertelnymi płomieniami. Bezskutecznie. Zimna, twarda skorupa, którą obrosłam odkąd
znalazłam się na powrót w tym mieście, pękła. Przerażenie, smutek i żal, oto co
nagle poczułam. Nie mogłam wytrzymać już ani chwili dłużej. Po policzku pociekła mi
łza. Po niej kolejna i jeszcze jedna. Nie myśląc co robię, rzuciłam się Steve'owi na
szyję i zaczęłam płakać. Ścisnęłam w garści jego koszulę. Nie był twardym
mężczyzną. Ani trochę nie nadawał się na kogoś, kto mógłby mnie pocieszyć.
Pomóc dźwignąć się. Najwyraźniej nikt wcześniej tego od niego nie wymagał. Czuł
się niezręcznie. Ale mi wystarczało to, że był. I że nic nie mówił. Nie chciałam
usłyszeć żadnego "wszystko będzie dobrze". Zbyt dobrze wiedziałam, że w
sytuacji, w której się znaleźliśmy, byłyby to raczej puste słowa. Nagle poczułam do
niego wielką sympatię i przywiązanie, tak jakbyśmy znali się od lat.
- Przepraszam - wybąkałam i wytarłam twarz rękawem piżamy. - Już chodźmy.
- Cze... czekaj! To jeszcze nie wszystko.
Kilka metrów od ciał ofiar leżała książka. Dopiero teraz zauważyłam, że na
asfalcie nie było nawet drobnego śladu po ogniu. Co zwęglone zwłoki robiły po środku
drogi? Podniosłam księgę. Brakowało okładki i wielu stron. Mniej więcej w samym
środku znalazłam zakładkę zrobioną z wycinka gazety. Szybko przeczytałam w myślach
fragment zaznaczony kolorowym flamastrem. Gazeta musiała być bardzo stara. Z trudem
rozszyfrowałam rozmazaną czcionkę na pożółkłym papierze.
"(...) Mieszkańcy miasta wciąż są bardzo zabobonni i przesądni. Podobno w
niektórych częściach miasta odprawia się zapomniane od dawna rytuały. Wielu ludzi
twierdzi, że Alessa, córka miejscowej właścicielki sklepu z antykami, posiada magiczne
zdolności. Jej matka, Dahlia nie zgodziła się skomentować tych plotek. Inna mieszkanka
miasta, siedemdziesięcioletnia Florence Roaming, jak nam powiedziała, wierzy, że
wywodzi się z rodu znanej dobrze z miejscowej legendy (...)"
Zamarłam. Florence Roaming, była moją babką, matką ojca. Ta gazeta musiała się
ukazać jeszcze przed moim urodzeniem, lub gdy byłam bardzo mała. W końcu ona umarła,
jeszcze nim skończyłam sześć lat. Ledwie ją pamiętałam.
- I co? - wyrwał mnie z transu Steve.
- W, nic. Sam przeczytaj - wręczyłam mu skrawek. Nie znał mojego nazwiska. Nie mógł
się domyślać, że jestem spokrewniona z Florence.
Nazwiska tej drugiej kobiety, Dalii, nie podano. To zabawne. I tak każdy doskonale
wiedziała o kogo chodzi. Rodzina Gillespie'ch była znana ze swojego dziwactwa w całym
mieście. Tak jak z resztą i moja. Spojrzałam na chwilę do książki.
- Co to za legenda z tą indiańską księżniczką? - spytał mnie Steve.
- Nie za bardzo pamiętam... Babcia opowiadała mi ją, kiedy byłam mała. Ale zdaje
się, że jest w tej książce. Właśnie to miejsce było założone gazetą. Podałam mu
gruby wolumin, a on zaczął czytać na głos.
" - Oddaj nam ziemię wodzu, byśmy mogli sami na niej zamieszkać - powiedział
Woodburry, lecz wódz mu odmówił. Jeden ze strzelców Woodburry'ego oddał strzał i
wódz raniony padł martwy.
Z wnętrza wioski wyszedł indiański czarownik. Gdy go ludzie zobaczyli, aż się
zlękli. Czarownik zaś powiedział:
- Jakiekolwiek budowle waszego plemienia postaną na naszej ziemi kosztem krwi naszego
ludu, spłoną one czystym ogniem. Płomienie pochłoną olbrzymią część waszego
plemienia!
Wyciągnął dłonie w kierunku Woodburry'ego i w tym momencie on także padł martwy od
kuli. Ludzi spojrzeli po sobie pełni lęku i przepełnieni grozą z powodu klątwy. Wtedy
spomiędzy drzew wyszła córka wodza, księżniczka indiańska..."
Steve urwał.
- I co dalej? - spytałam.
- Nie ma następnej strony. Weźmiemy ją ze sobą?
- Chyba nie - odpowiedziałam po chwili. - Zdaje się. że należała do tych ludzi.
Połóż ją tutaj.
Odeszliśmy. Dalsza droga była prosta. Po kilku minutach stanęliśmy przed szarym
masywem budynku Alchemilla Hospital.
***
Po wejściu do budynku z dziedzińca, znaleźliśmy się w
poczekalni. PO naszej lewej znajdowała się recepcja. Nie było dla nas zaskoczeniem, iż
była pusta. Rozejrzeliśmy się po wnętrzu. Miałam dziwne wrażenie, że cały ten
budynek jest pełen niebezpieczeństw. Głównie potworów, ale nie tylko. W całym
mieście wyczuwałam tę dziwną energię, jakby każdy budynek, każde drzewo, każdy
kamień, aż wybuchały od gniewu i nienawiści. W tym szpitalu czułam to jeszcze
silniej. Niemalże wszystkie drzwi były zamknięte. W większości pozostałych, choć
zamek był otwarty, coś z drugiej strony uniemożliwiało otwarcie. Steve rozejrzał się
bezradnie po korytarzu i oparł o ścianę.
- Chyba jesteśmy w kropce - powiedział. - Mimo, iż miasto jest opuszczone, nie mam
ochoty niszczyć drzwi w szpitalu - spojrzał na wiszący na ścianie toporek. Zatarty,
wyblakły napis pod nim głosił: "W razie konieczności zbić szybę", ale
szyba już od dawna była stłuczona.
- Też nie mam na to ochoty, - odpowiedziałam - ale chyba chcesz znaleźć brata, prawda?
Skinął głową i otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz mu na to nie pozwoliłam.
- Przypomniało mi się, że w recepcji widziałam jakiś klucz. Pójdę zobaczyć.
Odwróciłam się i zrobiłam kilka kroków. Zatrzymałam się, gdy Steve ruszył moim
śladem. Spojrzałam na niego przez ramię i zmarszczyłam brwi.
- Ty możesz zostać. - powiedziałam. Nie wiem skąd wzięła się u mnie ta oschłość.
Być może był to wpływ tego szpitala.
Każdemu mojemu krokowi w ciężkich butach Jonathana Scordridge'a odpowiadało
stuknięcie. Każdemu stuknięciu odpowiadało nasilenie bólu w mojej głowie. Miałam
wrażenie, że coś chce rozerwać moją czaszkę od środka. Towarzyszyło temu to dziwne
uczucie, towarzyszące rosnącej temperaturze ciała, zwiastujące zbliżającą się
gorączkę. Jak zawsze w takiej sytuacji zmysł dotyku staje się nienaturalnie wyczulony.
Zwykłe otarcie może sprawić niemały ból, a moje stopy były jedynie dwoma
niegojącymi się ranami. Faktycznie - tak jak zapamiętałam na ladzie recepcji leżał
klucz. Metalowym kółeczkiem przyczepiony do niego był breloczek z napisem
"piwnica". Podnosząc go, przypadkowo strąciłam na podłogę jakąś teczkę.
Jej zawartość wysunęła się na zewnątrz. Podnosząc ją, odruchowo przeczytałam
napis "Karta pacjenta - Stephen Orwell".
- Steve...? - szepnęłam do siebie. Jak to możliwe, że jego karta znalazła się
w szpitalu? Mówił, że jest tu pierwszy raz...Sięgnęłam po zawartość teczki. Nie
było tego dużo. Na jednej z kartek dostrzegłam wpis lekarza. "Pacjent zmarł w
wyniku ciężkich poparzeń o godzinie 11:34 w nocy...". Dalej data sprzed
dziewięciu lat. Trochę mi ulżyło. Ta informacja podniosłą mnie na duchu. Oczywiście
o ile informacja o czyjejś śmierci może to zrobić. Dzięki temu dowiedziałam się,
że ktoś noszący takie samo nazwisko jak Steve, zmarł tu przed dziewięciu laty. Na
początku obawiałam się, że kłamał twierdząc, że nie mieszkał tutaj. Postanowiłam
nie dzielić się z nim moim znaleziskiem. Wiadomość tego typu nie należała do tych
"podnoszących na duchu". Podniosłam się i ściskając klucz w garści,
wróciłam do Steve'a. Kiedy zobaczyłam go opartego o ścianę, pomachałam mu kluczem i
zawołałam:
- Są od piwnicy!
Mój głos, stłumiony przez ciężkie powietrze zabrzmiał obco i odlegle. Skierowaliśmy
się w stronę piwnicy. Po otwarciu drzwi naszym oczom ukazały się schody prowadzące w
dół, gdzie stawały się coraz mniej widoczne w ciemności, aż w końcu całkiem
ginęły w mroku. Wyciągnęłam spod kurtki latarkę, którą zawiesiłam sobie na szyi
jeszcze w mieszkaniu na Manhattanie. Włączyłam ją i mętne światło zalało wnętrze
piwnicy. Ostrożnie, krok po kroku, zaczęłam schodzić po schodach, przytrzymując się
wilgotnej poręczy. Kilka stopni wyżej, równie ostrożnie co ja, szedł Steve. W piwnicy
było zaledwie kilka pomieszczeń. Spośród mroku, chłopak wyłowił włącznik
światła i krótki korytarz rozjaśnił się trochę. Podszedł do przypadkowych drzwi i
bez zastanowienia nacisnął klamkę. Nim otworzył drzwi, powstrzymałam go.
- Słuchaj. chyba powinniśmy bardziej uważać. One mogą gdzieś tu być.
- "One"? - spytał się zaskoczony. - Susan, jakie "One"?
- No... te... potwory - z trudem wymówiłam to słowo. Steve zmarszczył brwi i odsunął
się ode mnie. Uważnie mi się przyjrzał. Wyciągnął rękę, jakby chciał pogładzić
moje włosy, lecz nim to zrobił, cofnął ją. Wyraźnie zastanawiał się co
powiedzieć.
- Susan, na miłość boską... - wybąkał. - Jakie potwory? O czym ty mówisz?
- Nie mów, że ich nie widziałeś! Kiedy cię obudziłam, myślałeś, że jestem jednym
z nich!
- Kiedy mnie obudziłaś, myślałem, że to ciąg dalszy koszmaru, który mi się śnił.
Miasto jest całkiem opuszczone! Poza mną i tobą, nie ma tu nikogo!
Byłam zdezorientowana. To prawda - nie pokazałam mu tego "psa"., którego
zabiłam podczas jego nieobecności. Ale to nie możliwe, żebym ja trafiła na dwie z
tych strasznych istot i obie chciały mnie zabić, a on sam nawet żadnej nie spotkał.
Staliśmy chwilę milcząc. Wpatrywałam się w jego niewyraźny zniekształcony cień
padający na ścianę.
- Sprawdź to pomieszczenie, - powiedziałam w końcu - a ja zobaczę, czy któreś
drzwi jeszcze są otwarte. Steve pociągną klamkę, a zawiasy zaskrzypiały, jakby
jęcząc w przeraźliwym bólu. Po chwili powtórzyły swoją pieśń, kiedy drzwi były
zamykane.
Sama też nacisnęłam klamkę innych drzwi, modląc się w duchu, by ustąpiły. Abym nie
musiała czekać tu sama bezczynnie. Drzwi usłuchały pragnienia i znalazłam się w
środku, by po chwili tego żałować. Byłam w kostnicy szpitala. Paskudny odór,
świadczył, iż chłodzenie od dawna nie działało. Nie wiedziałam, co mogłabym tu
znaleźć. Przeszłam kilka kroków rozglądając się uważnie. Co chwilę miałam
wrażenie, że coś pod jedną z płacht, którymi nakryte były ciała, poruszyło się.
Jeden z tych ruchów wydał mi się tak wyraźny, że ,trzymając pręt w górze,
odkryłam ciało. Zwłoki zdecydowanie były jedynie zwłokami i wcale nie miały zamiaru
się poruszyć. Mimo to stanęłam jak wryta. Ciało było w znacznej części spalone.
Zwęglone niczym kawałek grillowanego mięsa, które znalazło się zbyt blisko
płomienia. Ale część twarzy pozostałą nienaruszona. I właśnie twarz wprowadziła
mnie w osłupienie. To był Steve. Niedowierzając zrobiłam kilka kroków w tył. Więc
zginął? Zginął dziewięć lat temu w pożarze, a jego ciało nadal leżało w
kostnicy? Ale... jak to możliwe...? Szybkim krokiem ruszyłam w stronę drzwi. Nim
opuściłam pomieszczenie, odczytałam ze ściany kolejny napis, wykonany krwią.
"On zrobi to dla nas".
Nie chciałam nawet myśleć kto. I dla kogo.
Na korytarzu wpadłam na Steve'a, z taką siłą, że niemalże się przewrócił.
Spojrzał na mnie i zapytał:
- Znalazłaś coś? - rozróżniałam słowa, ale ich sens nie docierał do mnie.
Spojrzałam mu prosto w twarz.
- Steve... Nie wiem...
- Czego nie wiesz? Coś się stało Susan?
- Nie wiem jak... jak ci to powiedzieć... Na pewno jesteś...?
- C... co?
Zawahałam się chwilę, po czym powiedziałam:
- Ty nie żyjesz Steve.
- J... jak... co? Co ty mówisz?!
- Zmarłeś Steve, od poparzeń, dziewięć lat temu.
Odsunął się ode mnie. Miałam wrażenie, że zrozumiał. Czułam, że zaraz odpowie
"tak". Ale powiedział coś innego. Coś, czego sama się od dawna obawiałam.
Co przypuszczalnie mogło byś prawdą i wszystko na to wskazywało.
- Ty oszalałaś Susan! Postradałaś zmysły! Najpierw te potwory, a teraz TO!
- Być może! - wykrzyczałam mu w twarz. Odwróciłam się. Pobiegłam w stronę schodów
i zaczęłam się po nich wspinać. Jednak wciąż stałam w miejscu. Nie... to schody
zaczęły się wydłużać, tak jak korytarz w moim mieszkaniu. Szalone cienie tańczyły
po ścianach zarówno po prawej, jak i lewej stronie. Cienie, których nie mogła rzucić
żadna istota, ani żaden przedmiot znany światu. W uszach rozbrzmiewało mi wycie syren.
Tym razem nie dobiegało ono ze słuchawek walkmana. Nie dochodziło też z powierzchni.
To każda ściana, tego przeklętego budynku wołała w ten sposób o pomoc. A może
nawoływała do ataku? Nie wiedziałam, czy wciąż wspinam się po schodach w górę, czy
też może zbiegam w dół. A może biegłam po prostej powierzchni wprost przed siebie?
Na pewno jednak nie biegłam po betonie. Była to ponownie zardzewiała, metalowa krata,
skąpana we krwi, pod którą otwierała się nieskończona przestrzeń pogrążona w
ciemności. Wszystko przed moimi oczami zwielokrotniło się na chwilę. Kiedy ponownie
stało się jednością, syreny ustały, a moim oczom ukazał się zupełnie inny
szpital.
***
Zatrzasnęłam za sobą drzwi. Miejsce w którym się znalazłam,
na pewno nie było tym samym, z którego zeszłam do piwnicy. Ale układ pomieszczeń się
zgadzał. Ściany były nadpalone, a w wielu miejscach pozbawione tynku. Drzwi poobklejane
zakrwawionym, szarym płótnem. Ledwie trzymały się na przerdzewiałych zawiasach.
Podłoga przemieniła się na stałe w metalową kratę, pod którą ziała pustka.
Gdzieś z głębi dobiegał dźwięk ciężko pracujących przerdzewiałych maszyn.
Wokół panowała nieprzenikniona ciemność, ograniczająca widoczność jeszcze bardziej
niż mgła.
Słuchawki piszczały jak oszalałe, jakby gdzieś w okolicy czaił się nie jedna, lecz
całe stado przerażających kreatur z sennego koszmaru. Zacisnęłam dłoń na silniej na
pręcie, czując, że nierówności w metalu kaleczą mi skórę. Przemierzyłam kilka
kroków, serce waliło jak oszalałe. W cieniu zarysował się wyraźny kształt ludzkiej
sylwetki. Ale czy na pewno ludzkiej? Przecież na człowieka radio by nie zareagowało...
Podeszłam jeszcze bliżej, lecz postać nawet nie drgnęła. Przygotowałam się do
ataku, zamachnęłam i wymierzyłam potężny cios. Postać odskoczyła w bok, potem
wróciła. Po chwili odskoczyła ponownie. Poruszała się bezwładnie jak wahadło
zegara. Dźwięki w słuchawkach nie ustawały. Skierowałam snop światła z latarki na
kołyszącą się postać. Moim oczom ukazało się martwe, ludzkie ciało. Wyglądało na
to, że ktoś został tu powieszony. Ale kiedy? Nie było mnie przecież zaledwie chwilę.
Ręce ofiary były związane z tyłu. Nogi nadpalone, aż po kolana. Klatka piersiowa
rozerwana i pozbawiona organów wewnętrznych. Na twarz nie miałam odwagi spojrzeć.
W tym momencie zdałam sobie sprawę, iż radio trzeszczy nadal. W panice
rozejrzałam się wokół. Kątem oka dostrzegłam ruch nade mną. Spojrzałam tam i
skierowałam światło latarki. Sufit stanowiący za razem podłogę wyższej kondygnacji,
także był przerdzewiałą kratą. W wielu miejscach zwisały z niej zakrwawione
ścięgna i ochłapy ludzkiego mięsa. Kręciły się tam jakieś szare, trudne do
sprecyzowania kształty. Czasem spoglądały w moją stronę i z niesamowitą siłą
uderzały w oddzielającą nas kratę. Dźwięk tych uderzeń nie docierał do mnie,
zagłuszony szczękiem podziemnych machin.
Nacisnęłam na klamkę drzwi znajdujących się najbliżej mnie. Ustąpiły. Znalazłam
się wewnątrz niewielkiego pomieszczenia. Kiedyś mogło to być jakieś biuro lub
gabinet, lecz w danej chwili nie dało się tego określić. Na podłodze leżały
poprzewracane, gnijące szafki i stoły. Okna zabite były szczelnie deskami. Z sufitu
sterczały podarte strzępki prześcieradeł i ubrań. Z niektórych kapała krew. Na
ścianach, również krwią, lub czerwoną farbą, wymalowane były różne kształty
kojarzące się z płomieniami. Po środku pomieszczenia leżała otwarta książka.
Podeszłam do niej i ją otworzyłam.
Zauważyłam, że jak tylko weszłam do pomieszczenia, dźwięki maszyn natychmiast
ustały, szum ze słuchawek także. Wokół zapanowała cisza, którą przerywał jedynie
mój głos. Nie wiedzieć czemu, czytałam głośno słowa zawarte w znalezionej przed
chwilą księdze.
"...spomiędzy drzew wyszła córka wodza, księżniczka indiańska. Spojrzała na
zwłoki swego ojca, a następnie na martwego czarownika. Zapłakała, płaczem pełnym
smutku, lecz pozbawionym nienawiści, po czym przemówiła czystym, pięknym głosem:
- Przelaliście naszą krew, na ziemi naszych ojców. Czarownik wymierzył wam jednak
nazbyt srogą karę. Odtąd będę strzegła, by w wyniku tego przekleństwa nie zginął
nikt postronny. Nie chcę bowiem, by w tą ziemię należącą od pokoleń do mego ludu
wsiąkło więcej niewinnej krwi. Kiedy umrę strzec was będzie córka mego syna,
następnie zaś córka jej syna i tak po wsze czasy."
Gdy skończyłam czytać, wyczułam czyjąś obecność w pomieszczeniu. W jednym z
kątów, niemalże całkiem przysłoniętą przez mrok, dostrzegłam niewysoką postać.
Poznałam dziewczynę,, którą goniłam wzdłuż rzeki po starym Silent Hill i która
znikła jak widmo na moście. Nadal jednak nie mogłam zauważyć jej twarzy, tym razem
ukrytą przez mrok.
- Tak było przez wieki - powiedziała. - Ta tradycja trwała przez stulecia, ale
najwyraźniej została przerwana!
- Jak to? - wykrztusiłam z trudem. Krtań miałam ściśniętą ze strachu,
zdenerwowania, zmęczenia i bólu.
- Ależ oczywiście - powiedziała. Jej głos nie wyrażał żadnych emocji, ani uczuć.
Był pusty i płytki, ale za razem miał w sobie coś pięknego, skupiającego na sobie
uwagę. - Musiała zostać przerwana, skoro miasto spłonęło.
- Spłonęło?! - powtórzyłam. Dziewczyna nic nie mówiąc zbliżyła się do mnie.
Wreszcie w mętnym świetle latarki mogłam dostrzec jej twarz. Była okrągła, ale
szczupła, z szerokim nosem i wysokim czołem. Mimo drobnych niedoskonałości wydawała
się ładna. I dziwnie znajoma.
Stanęła zaraz koło mnie, lecz nawet nie drgnęłam. Wyciągnęła dłoń i pogładziła
delikatnie palcami pasmo moich pozlepianych włosów. Uśmiechnęła się, a jej głos
teraz zdawał się być pełen miłości i opiekuńczości. Spojrzała na mnie, jakby mnie
znała.
- Wyrosłaś Susan, jak ty wyrosłaś...
- C...co? - spytałam, ale nie było już nikogo, kto mógłby mi odpowiedzieć.
Tylko puste pomieszczenie i swąd... Swąd czarnego, smolistego dymu wdzierającego
się pod drzwiami... Co mogło go wydzielać? Wróciłam na korytarz, a słuchawka w moim
uchu, aż zaryczała. Nie byłam w stanie niczego zobaczyć. Oczy podrażnione gryzącym
dymem łzawiły i mimo moich usilnych starań wciąż się zamykały. Światło latarki i
tak nie mogło go przebić.
Wyrwałam słuchawkę z obolałego on nagłego ryku ucha. Teraz słyszałam tylko trzask.
Regularny trzask łamania nie jednej, lecz wielu kości., dobiegający z mojej lewej
strony. Nie zastanawiając się długo, puściłam się biegiem w prawo. Dym zgęstniał,
uderzyła mnie wysoka temperatura. Źródło dymu znajdowało się po tej stronie. Ale co
nim było? Co płonęło? Tego też wolałabym chyba nie wiedzieć. Szedł w moją
stronę, a jego ciało trawiły płomienie. Płomienie nie rozświetlające ciemności,
ale czyniące go widocznym w gęstwinie dymu, którego same były źródłem. Włóczył
zwęgloną nogą po metalowej kracie.
- Spłonąłem Susan?! - spytał się mnie. Głos należał do Steve'a.
- Nie! Ja dopiero spłonę, a ty spłoniesz razem ze mną!
Trzaski za moimi plecami stawały się coraz głośniejsze. Każdy z nich sprawiał mi
straszliwe cierpienie. Cierpienie wewnątrz mojej duszy. Modliłam się, by ustały.
Wolałabym raczej spłonąć w ogniu tej straszliwej istoty, jaką stal się Steve, niż
słuchać ich dalej.
Znalazłam się w potrzasku i nie widziałam już dla siebie ratunku. Manilowy pręt, nie
był żadną bronią przeciwko tej kroczącej ku mnie żywej pochodni. Nie utorowałabym
też nim sobie drogi poprzez tłum istot z kolcami i nożami zamiast rąk. Zrezygnowana
odsunęłam się w bok. Wyczułam klamkę. Nacisnęłam ją i po chwili znalazłam się w
jakimś niewielkim pomieszczeniu, bez drogi ucieczki. Spojrzałam na drzwi. Zobaczyłam,
że płonął. Zrobiłam krok w tył, zachwiałam się i upadłam.
Głową uderzyłam o metalową posadzkę. Ponownie zaczęłam tracić przytomność.
Odlatując do krainy snów, wydawało mi się, że tam wreszcie będę bezpieczna. Oczy
przestały piec od dymu, stopy przestały boleć. Nie byłam już zmęczona, głowa
przestała mi ciążyć. Chłód przestał mi dokuczać.
|